Modowi dyktatorzy

Modowi dyktatorzy

W modzie nie ma władzy ludu. W hermetycznym świecie fashion panuje totalna autokracja... a władzę sprawują "pierwsze rzędy". Niesprawiedliwie? Być może.

Reklama

Idealnie biały wybieg, nienagannie ubrani goście. Celebryci. Spragnieni sensacji dziennikarze, buyerzy z największych centrów handlowych, piękne modelki, ekscentryczni redaktorzy i upragniony front row (z ang. pierwszy rząd). Chyba najbardziej upragnione miejsce w świecie mody.

W takim klimacie odbywają się niemalże wszystkie pokazy mody. W takim środowisku panuje swoista, nieraz chora hierarchia i specyficzna dramaturgia. Dlaczego? Po pierwsze, fashion show to wydarzenie ekskluzywne i bardzo elitarne. I nawet jeśli ciuchy prezentowane na wybiegu są gorszej jakości, niż te sprzedawane niegdyś na warszawskim Stadionie, taki event zawsze przyciąga celebrytów i innych showbiznesowych stworków. Dlaczego? Dla lansu rzecz jasna.

Ci najważniejsi

Ci najważniejsi siedzą w pierwszym rzędzie. Ekskluzywne miejscówki najbliżej podium, chronione do ostatniego momentu dla modowej elity i śmietanki VIP-ów, to nie tylko idealne miejsce, by najlepiej zapoznać się z nową kolekcją, ale także wskaźnik statusu, dokonań i bogactwa zasiadających tam gości. Nie każdy zdaje sobie sprawę, że właśnie tam w blasku tysiąca fleszy siedzą ci, którzy decydują o przyszłości mody. To oni są współodpowiedzialni za to, co nie lada chwila znajdzie się w butikach, sieciówkach, a w końcu w twojej szafie. Motory trendów. Modowi dyktatorzy.

Selekcja odpowiednich osób do pierwszych rzędów i ich rozmieszczenie w zależności od popularności czy kondycji portfelu zajmuje tygodnie, a nieraz miesiące kłopotliwej pracy. Znajomy event manager pokazów na chłodno wspomina nieprzespane noce, kiedy wspólnie z projektantem, świtą piarowców i szeregiem asystentów dobierał gości do front row. „To wcale nie jest takie proste „ – mówi.  Wierzę.

Każdy musi być przecież zadowolony. Od tego zależy, czy w najbliższym numerze luksusowego magazynu znajdzie się wzmianka o nowej kolekcji. Czy zdjęcia z pokazu trafią na serwisy plotkarskie. W końcu, czy pojawi się nowa linia w sklepach. Od pierwszego rzędu zależy tak naprawdę wszystko.

Front row na pokazie to nie miejsce w teatrze czy kinie, które z łatwością zarezerwujesz w kasie za kilkadziesiąt (kilkaset) złotych. Miejscówki w pierwszym rzędzie są zawsze niedostępne dla prostych śmiertelników.

Zdarzają się jednak przypadki, kiedy taką nieosiągalną ekskluzywność można bezproblemowo kupić. Na przykład w Paryżu. Kilka sezonów temu w światowej stolicy haute couture osobiście byłem świadkiem, kiedy przy wejściu na show Jeana Paula Gaultier zdesperowany gość chciał sprzedać swoje miejsce w pierwszym rzędzie. Cena była niemała – 2 tys. Euro. Chętni do zakupu od razu się znaleźli.

W pierwszych rzędach nie ma przypadku. Nie zasiądą tam ludzie wypadkowi lub goście, których głównym celem jest autopromocja (chociaż w Polsce to różnie bywa). Upragnione zaproszenia to przywilej, owoc wieloletniej pracy. Oznaka tego, że z twoją opinią się liczą. „To właśnie od front row zależy sukces marki w przyszłym sezonie oraz jej pozycja na rynku. Idealnymi pierwszymi rzędami od zawsze może pochwalić się Chanel, Dior oraz dom mody Givenchy” – mówi Stefan Feger z francuskiego „Vogue’a”.

Kto jest kim w pierwszym rzędzie?

Nalepiej w pierwszym rzędzie prezentują się gwiazdy. Dla nich fashion show to kolejna impreza towarzyska oraz znakomita okazja do pozowania przed paparazzi. Niepisaną tradycją jest założenie na pokaz jakiegoś elementu z poprzednich kolekcji projektanta, by pokazać swoją wdzięczność za zaproszenie. To właśnie dlatego siostry Olsen pojawiają się na pokazach Lagerfelda w małych czarnych od Chanel, a Sarah Jessica Parker zasiada w pierwszym rzędzie na show Louboutina w jego nowych szpilkach. Nad Wisłą z kolei na każdej lepszej imprezie modowej spotkamy Edytę Herbuś, Kasię Zielińską czy Olę Kwaśniewską. Projektanci z takich wizyt również czerpią niemało. Zdjęcia, które nazajutrz po pokazie pojawią się na portalach plotkarskich będą prezentowały nie tylko gwiazdę, ale i ubranie od projektanta. Prosty cross marketing.

Na pierwszym planie są także styliści. To od nich w większości zależy przyszłość kolekcji.  Oni decydują które pozycje z wybiegu trafią na strony luksusowych magazynów czy do szaf celebrytów. Swoje stałe miejsce w front row ma George Cortina, Ander Thomsen czy Nicola Formichetti,  stylista Lady Gagi oraz dyrektor kreatywny domu mody „Mugler”. W Polsce? Rożena Opalińska z Elle, Agnieszka Ścibor (Viva! Moda) czy Tomek Jacyków.

Pierwszy rząd to także miejsce przeznaczone dla koneserów. Bajecznie bogatych, nienagannie (czasem dziwnie) ubranych miłośników mody. To oni są głównym źródłem dochodu projektantów. Za jednym razem mogą wykupić nawet całą kolekcję z wybiegu. Do takich zagorzałych pasjonatów należy dziedziczka fortuny GuinessówDaphne Guiness oraz Anna Piaggi (na salonach pojawia się w charakterystycznych niebieskich włosach i małych kolorowych kapelusikach).

Zarówno Guiness, jak i Piaggi mają ogromne zbiory strojów haute couture. Ta ostatnia posiada kolekcję, w której z łatwością wyszperamy stroje z czasów wiktoriańskich czy debiutanckie projekty Lagerfelda.

Największą jednak renomą cieszą się krytycy mody. Od ich zdania zależy wszystko. Zawsze i wszędzie. Jest ich niewiele. Są ekscentryczni, nieprzystępni i najczęściej chowają się za plecami licznych asystentów. Jak ich odróżnimy od innych gości? Każdy ma swój autentyczny znak rozpoznawczy.

Suzy Menkes lub „samuraj Suzy” (jak kto woli). Należy do starej szkoły dziennikarstwa mody. Jest konkretna, bardzo dokładna, zawsze sprawiedliwa i obiektywna. Są plotki, że nigdy nie przyjmuje prezentów od projektantów. Pisze recenzje dla „International Herald Tribune”. Znakomicie operuje modową terminologią, swobodnie nawiązując do złotego wieku haute couture. Znakiem rozpoznawczym jest specyficzny kucyk, sterczący po środku głowy (stąd przezwisko - samuraj).  Menkes jest niepodważalnym autorytetem w świecie mody.  Z jej zdaniem liczy się każdy - od Toma Forda po Johna  Galliano.

Hilary Alexander z „The Daily Telegraph”. Rozsądna i bardzo wyrozumiała. Ma swoich faworytów, którym zaparcie kibicuje. Spośród innych krytyków wyróżnia ją sentyment do futrzanych czapek.

Inaczej jest z Cathy Horyn. Niejeden naraził się na jej ostry język. Wśród projektantów są tacy, którzy kochają ją za niepodważalny obiektywizm i ci, którzy w obawie przed złą recenzją po prostu nie zapraszają ją na swoje pokazy. Publikuje na łamach „The New York Times”.

Na koniec królowa pierwszego rzędu, diabeł w spódnicy, redaktorka naczelna amerykańskiego Vogue’a – Anna Wintour. Ponoć najbardziej wpływowy człowiek w tym świecie. „W pierwszym rzędzie nie trzeba wiele krzeseł. Wystarczy jedno – dla Anny Wintour” – mówi Fabien Baron z magazynu „Interview”. I chyba ma rację. Anna od zawsze była guru w kwestiach mody. To ona po raz pierwszy zamieściła zdjęcia gwiazd na okładkach „Vogue’a”, zaczynając nową erę w świecie magazynów luksusowych. W pierwszym rzędzie modową diablicę rozpoznamy po przeciwsłonecznych okularach i typowej fryzurze „na pazia”.

Na tym jednak ten cyrk się nie kończy. Każdy z krytyków posiada pomocników.  Im większy autorytet, tym więcej asystentów. Dla każdego z nich praca się znajdzie. Jedni noszą ciężkie walizki z ubraniami. Drudzy targają gift packi i liczne prezenty. Najbardziej charakterystyczni asystenci zrobili medialną karierę. Mowa o rudowłosej Grace Coddington czy Andrem Leo Telleyu. Prawa i lewa ręka Anny Wintour, najbliżsi jej pomocnicy.

Na koniec

O modzie możemy debatować długo i chyba bardzo nieskutecznie. Każdy przecież ma swój gust. A o nich, jak wiadomo, się nie dyskutuje.

I choć świadomość tego, że ktoś tam, na górze, sprawuje modowe rządy nad szafami świata, może przytłaczaczać (bo przecież jak to - ktoś mi dyktuje, jak mam się ubierać?), wersję o tym, że jest to kolejny spisek Iluminatów, odstawiłbym jednak na bok. Nie bojkotowałbym też skomercjalizowanych fashion weeków. Nie wyrzucałbym modowych zdobyczy z garderoby. Nie ma w tym sensu.

Ocena krytyków nam jak najbardziej pomaga. W natłoku licznych kolekcji, wychodzących ze stałą częstotliwością z atelier projektantów, to oni zauważają najbardziej wartościowe rzeczy. Wyłaniają trendy. Zestawiają je, tworząc modę kolejnego sezonu. To właśnie ich opinie wpływają na asortyment elitarnych butików czy globalnych sieciówek. Z ich zdaniem liczy się każdy.

A decyzja w sprawie zakupu? Ona należy tylko do nas.

Eustachy Bielecki

Reklama
Reklama