Walka o.. odchudzanie: „Wspieramy się”

Walka o.. odchudzanie: „Wspieramy się”

 

Reklama

Zaczęło się całkiem niewinnie: pełnoziarniste płatki na śniadanie, jogurcik light, porcja chudego kurczaka na obiad i kilka przekąsek ze świeżych owoców w ciągu dnia. Później było tylko gorzej: płatki fit, jogurt fit, znów płatki fit i głodówka do końca dnia. Tak. Odchudzanie.

Po napisaniu dziesiątek artykułów na temat zrzucania zbędnych kilogramów, przejrzeniu setek prasówek o gubieniu wagi i nieśmiałych próbach wyszczuplenia  się dziwnymi specyfikami w kremie i sztyfcie, podjęliśmy decyzję zbiorowego odchudzania.

Na czoło sztafety wysunął się Maciek. Początkowo mięliśmy trochę zabawy przy jego wydzielonych racjach żywieniowych - odpowiednio zbilansowanych i podzielonych według godziny konsumpcji. Nie obyło się bez uszczypliwych komentarzy i żartów. Ale Maciek nie dał się złamać. Miał broń w postaci codziennej dostawy dietetycznego cateringu.

Druga w walce o szczupłą sylwetkę była Ela.

- Dziś wracam do domu na piechotę – padło pewnego popołudnia z ust Elki, przeżuwających w tym samym czasie pełnoziarnistą, oczywiście ciemną bułkę.

- Ale masz do domu jakieś.. 7 kilometrów?

- Nie szkodzi.

Ela widocznie miała dużo many, której nie wahała się użyć w starciu z tłuszczykiem.

Mięliśmy więc już dwóch przodowników odchudzania. Teraz ze spokojnym sumieniem mogli dołączyć kolejni nieustraszeni waleczni.

W tempie tak zawrotnym, że nie powstydziłaby się go nawet kariera Natalii Siwiec, zaczęliśmy zapełniać kuchnię wszystkim, co tylko miało napis „fit” albo „0% tłuszczu”. Nie wchodziły w grę żadne batoniki, ciasteczka i czekoladki. Schowaliśmy nawet cukier..

Po tygodniu oficjalne przechwalania i ważenie. Ile schudłaś? Bo ja tyle. Co Ty? Ja więcej.. A ja to nawet musiałam się przebrać rano, bo mi spodnie spadły z tyłka.

Achom i ochom nie było końca.

Ale.. pewnego wieczora, kiedy redakcja już opustoszała.. stała się rzecz, która zmieniła bieg całej batalii.. Koło zielonego kosza na odpadki leżał beztrosko.. papierek po czekoladzie i swoją zmiętą powierzchownością kpił z naszego braterstwa krwi. Tzn. braterstwa tłuszczyku.

- No dobra leszcze. Który zajomał czekoladę? – Padło pytanie następnego dnia rano.

Cisza. Nie ma winnych. Wszyscy patrzyliśmy po sobie ze wzrokiem, który mógłby wywiercać dziury na wylot, jak wiertarka z turboudarem.

- Dobra, mam tego dość – zaczął Maciek. Nie mogę nie jeść. Ja mówię pass. Wy jak chcecie, to się odchudzajcie.

- No bo.. ja w sumie też wczoraj zjadłam to i tamto.. Przedwczoraj.. także.. – bąkała kolejna ofiara węglowodanów.

- Ok, też się przyznam – dorzuciła Karolina. Schudłam kilogram, więc nie będę się tak męczyć.

Postanowiliśmy więc oficjalnie pożegnać płatki fit i wszyscy wylądowaliśmy na.. pizzy. Bardzo antyfit.

Morał z tego jest taki: nie rób tego, co wszyscy. Na „bossa tłuszczykossa” trzeba mieć swój własny sposób. My ciągle go szukamy. Osobno.

DSC_0396

Reklama
Reklama