• Gość odsłony: 3362

    Małżeństwo z krótkim terminem ważności?

    A mnie rozwalilo zdanie
    To wszystko powoduje, że w Polsce rocznie przybywa ponad ponad 10 tys. rozwódek i 15 tys. rozwodników, którzy nie przekroczyli 30 roku życia.
    jak to mozliwe? zastanawia mnie to bardzo ;)

    a co do
    Czy o związek w kryzysie jeszcze dziś podejmuje się walkę dla niego samego (a nie, z powodu np. "bo mamy dzieci"?) czy po prostu łatwiej się rozejść i szukać szczęścia gdzie indziej?
    mysle ze duzo zalezy od podejscia samych ludzi - czesc bedzie walczyla do ostatniego tchu o zwiazek - czesc sobie "oleje" i nie bedac szczesliwym w zwiazku, nie bedzie probowalo go naprawic i bedzie w nim tkwic, a czesc poporstu uzna to za cos normalnego jak narodziny, dorastanie czy smierc..

    Odpowiedzi (14)
    Ostatnia odpowiedź: 2010-09-20, 15:12:21
    Kategoria: Pozostałe
Odpowiedz na pytanie
Zamknij Dodaj odpowiedź
Gość 2010-09-20 o godz. 15:12
0

hm.

no ja bardziej na mysli mialam spis wskazowek (o rozmaicie uniwersalnej stosowalnosci), ale tych mozna sporo z tego, co napisalas, wyekstrahowac ;)

osobiscie to akurat wiedzy nie mam na temat gdzie ewentualnie mozna sie zwracac po zewnetrzna pomoc (rozna od wspomnianych przez Ciebie Spotkan Malzenskich, ktore animuja nie tylko dominikanie, ale fakt, ze koordynatorem na Polske jest o. Pilsniak).

a stanelam niedawno wobec sytuacji, gdzie zaistnial dialog z grubsza 'no to nie wiem, co mam zrobic?!' 'z nim sie dogadaj...' 'a jak nie umiemy?'... no i wlasnie, Spotkania nie dla wszystkich brzmia jak cos co moze miec sens - na przyszlosc wolalabym miec w repertuarze takze cos swieckiego.

Odpowiedz
Kerala 2010-09-20 o godz. 14:34
0

Nie wiem, czy to jest w ogole możliwe, bo każdy związek zmaga się z innymi problemami, ktore dwie osoby definiują jako najważniejsze dla relacji. Często w dodatku są one tylko przykrywką dla innych. Coś w rodzaju pudełek w pudełkach ;)
Ponadto inaczej będą walczyć o związek osoby wierzące, a inaczej niewierzące. Inna będzie walka ludzi po przejściach (rozwód, rozstania, cięzkie choroby, śmierć dziecka), a inna młodego małżeństwa.
Znam ludzi, ktorym pomogły spotkania dominikańskie, nota bene naprawdę ciekawa forma pomocy malżeńskiej. Ale znam też ludzi, którym pomogła terapia małżeńska pod okiem psychoterapeuty.
Żeby było jeszcze bardziej skomplikowanie: prywatnie uważam, że jesli związek wchodzi w naprawdę ostry wiraż to pomoc zewnętrzna jest niezbędna. Tymczasem mam koleżankę, osobę którą bardzo podziwiam, która z niezwykle cięzkiego układu, właściwie pata, wyszła na prostą jedynie dzięki własnej determinacji, modlitwie i kontaktowi ze spowiednikiem oraz olbrzymiej pracy własnej nad sobą samą. Ona akurat oparła się na zasadzie, że jeśli zmieni się ona sama to będzie musiał się zmienić takze mąż i ich układ.
I tak się stało. Są teraz małżeństwem, któremu tylko zazdrościć porozumienia i miłości.
Jednak to nie jest metoda uniwersalna i uważam, że przetrwała to wszystko dzięki głębokiej wierze i wsparciu "z Góry", bo to, co się tam między nimi działo przekroczyłoby zapewne wytrzymałość psychiczną przeciętnego człowieka.
Dla mnie modlenie się o koniec kryzysu jest jednak nieakceptowalnym (w swoim własnym przypadku) rozwiązaniem. U innych, jak widac, może zadziałać.

Sama mam za sobą dwie walki- jedną zakończoną oczywiście rozwodem, wspieraną dwiema terapiami małżeńskimi i jedną indywidualną (moją). Z perspektywy czasu oceniam to bardziej krytycznie, to znaczy moje własne nastawienie i determinację. Miałabym sporo zastrzeżeń do powyższych, choć tak ładnie wygląda to w piśmie: "dwie terapie małżeńskie i jedna indywidualna" ;)
Druga walka to moja codzienna walka o drugie małżeństwo, wynikająca już jednak z innych założeń. Jest niekiedy bardzo trudno, bo tak ma być. Niekiedy jest świetnie, bo i tak bywa.
Najwazniejsze- z mojego dzisiejszego punktu widzenia eks rozwódki- wydają mi się szacunek i trzymanie wysokiej poprzeczki sobie samemu.
Nie zwierzam się rodzinie i znajomym z problemów malżeńskich.
Nie operuję pojęciami "godność" i "honor". Wykreśliłam z użytku pojęcie "kompromis", to samo stało się z "partnerstwem".
Historia każdego z tych posunięć jest dość długa, więc nie będę jej opisywać, żeby się nie rozwlekać.
Ogólnie uważam, że małżeństwo ma w sobie więcej z codziennego umierania dla drugiej osoby, aniżeli z zaspokajania wzajemnych potrzeb. Te potrzeby niekiedy się oczywiście zaspokaja, niekiedy nie, ale nie one są sensem i rdzeniem relacji.
To wszystko jednak zaczyna się od pytania, jak definiujemy małżeństwo i kim sami jesteśmy.
Czy jest to umowa cywilna, którą można rozwiązać- czy sakrament nierozwiązywalny. Czy odpowiadamy przed sobą samym czy też przed Bogiem (czy jakąkolwiek siłą wyższą). Czego oczekujemy od małżeństwa. Dlaczego w nie weszłyśmy. Ile dla nas znaczy i co jesteśmy gotowe poświęcić. Czy poświęcamy się, bo tak trzeba czy dlatego, bo nie umiemy inaczej. Czy to poświęcenie ma granice czasowe czy ich nie ma.
Pytania można mnożyć oczywiście, ale najważniejsze to te dwa pierwsze: kim jestem i czym jest dla mnie moje małżeństwo.

nie wiem, czy odpowiedzialam na Twoje pytania, ale chodziło mi generalnie o to, że są nieodpowiadalne ogólnie. Indywidualnie być może tak czy w każdym razie: bardziej precyzyjnie.

kerala

Odpowiedz
Gość 2010-09-20 o godz. 13:41
0

a tak z ciekawosci - Kerala, moglabys rownie przystepnie opisac realnie prowadzona walke o zwiazek?

taki miniporadnik? im praktyczniejszy (gdzie uderzac po pomoc i tak dalej), tym lepiej?

mysle, ze wielu osobom zagladajacym na forum by sie przydal - albo dla siebie, albo do podrzucenia komus z otoczenia.

Odpowiedz
Kerala 2010-09-20 o godz. 12:24
0

Ja też się podpisuję pod Ziutką.

Plus jedna sprawa: pewna moja znajoma, samotna matka po przejściach, poznawszy Księcia (z dzieckiem na karku, sprawował opiekę rodzicielską) widziała przed sobą jasny horyzont. W ciągu roku związek sie rozpadł, powodem oficjalnym było to, że Książę zarabia za mało kasy (choć mógł więcej) i ciężar utrzymania całej czwórki spada na jej ramiona.
Czułam co się święci (rozstanie) już na pół roku przed ostatecznym "żegnaj"- słychać to było w jej tonie, komentarzach, sposobie podchodzenia do tematu.
Kiedy się w końcu rozstali mówiła o walce, o tym że nie było czego ratować, bo do tanga trzeba dwojga. O tym, że zatraciła samą siebie i doszła do ściany "ja i życie, lub my i powolne obumieranie".
Wstrząsające, nie?

Zadałam jej jedno proste pytanie: co to za walka o związek, która trwa pół roku? Co to za "rodzina", ktora powstaje w ciągu roku wspólnego mieszkania? Co to za ściany, do których dochodzi się po dwunastu miesiącach?

Wiele ludzi nie walczy o związek. Czy raczej wróć: uważają, że walczą i są o tym szczerze przekonani. Ale to nieprawda.
Świetnie pomagają tej tendencji "wyszłam za mąż zaraz wracam" fora internetowe i przyjaciółki, bo są zawsze gotowe do wysłuchania, pokrzepienia, pogłaskania po głowie. I nigdy nie znają wersji drugiej strony.
Tymczasem- trudne i kontrowersyjne- często delikwentce należałoby dać kopa zwrotnego w zad i powiedzieć "rozwiąż to z własnym męzem, nie ze mną". Należy powiedzieć też jeszcze jedna ważną rzecz: słowo raz wypowiedziane zostaje w przestrzeni, jak każdy wyeksportowany do Internetu plik.
Jesli powiesz znajomej, że twój facet to żałosny osioł i impotent- te słowa już nigdy nie znikną. Ona będzie o tym pamiętać, ty będziesz pamiętać, że ona wie. Twój facet więc w pewnym sensie STANIE się żałosnym osłem i impotentem, bo słowa potrafią kreować rzeczywistość przez nas widzianą. Sympatyczny facet określony jako nieempatyczny idiota przez kogoś nam bliskiego, jest na ogół właśnie tak przez nas potem postrzegany.
I tak samo znajoma będzie widzieć naszego męża.
Nie ma nic gorszego, jak spędzanie wieczoru/świąt w bliskim gronie, w którym każdy zna szczegółową historię naszego kryzysu, nieporozumienia i wie, jakim nędznym sukinsynem jest nasz mąż.

Nawet, kiedy dwoje ludzi się w końcu dogada, to wszystko pozostaje.
A po pewnym czasie tworzy to spiralę samonakręcającą się: otoczenie nie da nam już konstruktywnego wsparcia podczas następnego kryzysu, bo skoro nasz mąż to nędzny sukinsyn (o czym wiedzą od nas od x czasu) to kogo i po co tu wspierać?
Ponieważ zaś oni nie dadzą nam wsparcia to zaczynamy widzieć sprawę jasno: cóż, jest tak obiektywnie źle, że nawet mamusia- obrończyni węzła, nie doradza nam już cierpliwości i nie mówi, że jakoś to będzie. Czyli nawet mamusia zwątpiła widząc obiektywne sukinsyństwo zięcia. Czyli sukinsyństwo naszego męża jest faktem.
I tak po nitce do kłebka myśl o rozwodzie nie tylko pojawia się coraz częściej, ale jawi się w końcu jako jedyne rozsądne rozwiazanie.
Bo sukinsyna nie da się zmienić, prawda?

Tak często wygląda od podszewki "walka". Koncentrowanie się na swoich doznaniach, swoich odczuciach, swoich emocjach i swoim poczuciu krzywdy. Po jakimś czasie jako przeciwwagę wyobrażamy sobie "nowe życie" bez balastu, jakim jest dotychczasowy mąż. Jesteśmy w tym wszystkim wspierani przez otoczenie, które zna tylko kawałki historii.

Nasze małżeństwo się kończy z imponującym wynikiem rocznej pracy nad związkiem i kryzysem.

To się pokrywa z bezmyślnością dotyczącą zawierania małżeństwa, o czym już wcześniej pisano, ale istnieje tez niezależnie i dość trudno jest to niekiedy wyśledzić, bo sami zainteresowani starannie strzegą siebie samych przed myślą, że reagują w sposob niedojrzały i impulsywny.

Nie da się ocalić żadnego małżeństwa nie uginając karku.

kerala

Odpowiedz
Gość 2010-09-20 o godz. 12:17
0

Shiadhal napisał(a):ja sie podpisuje pod Ziutka - oczywiscie nie odnosnie wszystkich rozwodow, ale sadze, ze jest sporo takich, gdzie obie decyzje - o slubie i o rozstaniu - padly bez glebszego namyslu
Znam dwie takie pary.

W jednej - ona, duzo młodsza od niego pewnego dnia nie wrociła do domu na noc. On szalał z niepokoju i oczywiscie rano,kiedy wróciła zrobił ogromna awanturę.
Usłyszał "młoda jestem,nie bedziesz mi rozkazywał, nie wyszalałam się"
Po dwóch tygodniach odeszła twierdzac, że to pomyłka, że chciała być żoną,bo koleżanki już dawno po, ale to nie dla niej.

I tyle. Wzięła ślub, nie zastanawiając się, że to sakrament,że obiecywała komuś coś bardzo powaznego.
Taka zabawa na zasadzie "tego_jeszcze_nie_próbowałam"

Odpowiedz
Reklama
Gość 2010-09-20 o godz. 09:10
0

ja sie podpisuje pod Ziutka - oczywiscie nie odnosnie wszystkich rozwodow, ale sadze, ze jest sporo takich, gdzie obie decyzje - o slubie i o rozstaniu - padly bez glebszego namyslu.

bardzo niedawno bylam swiadkiem takiego gadania przez bliskie osoby - w koncu na razie do rozwodu ma nie dochodzic, ale wlasnie tak podchodzily - ze juz nie jest tak rozowo jak kiedys, no to trzeba sie rozwiesc i tyle.

Odpowiedz
focia 2010-09-19 o godz. 22:56
0

Wiesz Ziutka, na pewno zdarzaja się takie sytuacje o jakich piszesz.

Ale weź pod uwagę, że nigdy nie wiemy wszystkiego. I bardzo często rozwodzą się ludzie, którzy dla znajomych, rodziny stanowili idealne małżeństwo. Bo niekoniecznie pokazywali innym co sie dzieje. I podejrzewam, że mnóstwo osób myślało w ten sposób o moim małżeństwie i rozwodzie - bo głupia, młoda, chciała mieć białą kieckę itd. A rzeczywistość jest zupełnie inna.

I tak jak napisała Paskvalina - do tanga trzeba dwojga. I obie strony muszą chcieć ratować związek, przyznać się do błedów i je naprawiać. Jeśli robi to tylko jedna strona - tak się nie da...

Kolejne - teraz będzie niekoniecznie obiektywnie :) - często poddają się faceci. Bo życie, mamusia, rodzina przyzwyczaiła ich, że skarpetki w magiczny sposób lądują czyste w szafie, jak brakuje pieniędzy to jest mamusia, a następna kobieta też zniesie wieczne wyskoki bez względu na wszystko będzie czekała z obiadkiem, rozwiąże wszystkie problemy za niego. Nikt ich nie nauczył - pewnie tak jest także w przypadku niektórych kobiet - że problemy zawsze są. I dorosłość polega na ich rozwiązywaniu, a nie na ucieczce od nich.

Dużo jest takich "kolejnych" :)

Odpowiedz
Gość 2010-09-17 o godz. 15:36
0

Aha, gwoli scislosci - nie uwazam, zeby rozwod to byla latwa sprawa. Mysle, ze dla moich przedmowczyn tym trudniejsza, ze wlasnie 'ogol' wpisuje je w ramy, ktore przebijaja przez artykul.
No i juz na marginesie - mam nadzieje, ze po zamknieciu tego etapu juz Wam tylko lepiej bedzie. Tego zycze.

Odpowiedz
Gość 2010-09-17 o godz. 15:34
0

A ja mysle, Dziewczyny, ze nie jestescie 'reprezentatywne' dla ogolu spoleczenstwa. Mysle, ze jednak jest kupa osob, ktorym zwisa, ktore decyzje o slubie podjely, bo fajnie, bo kolezanki juz dawno po, bo biala kieca i wesele brzmia jak z 'ksiezniczkowa', bo ksiaze przed slubem kwiaty przynosil... A poniewaz ta decyzja byla podjeta pochopnie, to co za problem sie rozwiesc? Ksiaze zamiast kwiatow rzuca skarpetkami, widzi sie go nie tylko od swieta, zaczyna wiac nuda, kolezanki juz dawno po rozwodzie i na nowo 'odzywaja'... Przesadzam oczywiscie, ale faktycznie mysle, ze jest gros takich osob. Wystarczy poczytac chocby Forume, ile to decyzji o slubie czy dziecku powstaly na zasadzie 'kopiuj-wklej" 8)

Odpowiedz
ZalEwka 2010-09-17 o godz. 09:42
0

Podpisuję się oburącz pod pod postem wyżej. Niby już pogodzona ze wszystkiem, rozprawa - formalność, mało tego wiem że igdy nie chce tego człowieka spotkać na swojej drodze, ale po mnie to nie spłynęło ot tak sobie. Mnóstwo nerwów, nieprzespanych nocy, goniacych mysli, dlaczego tak a nie inaczej.
ZalEwka rozwódka z uprawomocnionym wyrokiem od 10 dni.

Odpowiedz
Reklama
Paskvalina 2010-09-16 o godz. 18:33
0

Do tanga trzeba dwojga. Do ratowania małżeństwa też.
Jak się walczy samemu, to siły naprawdę nie wystarcza na długo.
Ja walczyłam - mąż był zupełnie bierny. Przekonany, ze i tak od niego nie odejdę, bo gdzie?
Odeszłam. Rozwód to nie formalność. Rozwód to tragedia. I takie artykuły, że nie jest różowo, to bach, strzelmy sobie rozwód - prosto i bezboleśnie, piszą chyba ludzie, którzy nie mają pojęcia czym jest rozwód i z jakimi emocjami, i przeżyciami sie wiąże.
Tyle z mojej strony.
Paskvalina - rozwódka od 5 dni, 5 godzin i 20 minut

Odpowiedz
Gość 2010-09-16 o godz. 17:22
0

W reklamach widzimy różowe obrazki szczęśliwych i uśmiechniętych małżeństw. Młodzi się tym zachłystują. Potem, gdy rośnie kontrast między tym, co jest, a tym, co by chcieli, sięgają po najprostszą rzecz - rozwód.
Tia, żeby to była ta najprostsza rzecz....

Odpowiedz
Alma_ 2010-09-16 o godz. 17:14
0

Melba napisał(a):Czy o związek w kryzysie jeszcze dziś podejmuje się walkę dla niego samego (a nie, z powodu np. "bo mamy dzieci"?) ?
Zdecydowanie tak.

Dla mnie to jest właściwie główna różnica między związkiem nieformalnym, w jakim byłam kilka lat przed ślubem, a małżeństwem – biorąc ślub decydowałam się spędzić z kimś ŻYCIE, a nie kilka miesięcy czy lat. I choć zdaję sobie sprawę, że to życie może mi się ułożyć różnie, to nie wyobrażam sobie nie podjąć walki o małżeństwo. Jest dla mnie wartością samą w sobie i warto, moim zdaniem, wiele dla niego poświęcić.

Sporo rozmawialiśmy na ten temat z wtedy_jeszcze_niemężem, w kontekście tego co zmieni się po ślubie, skoro już przed mieszkaliśmy razem, mieliśmy wspólne szklanki i wspólne kredyty, spędzaliśmy ze sobą każdą praktycznie chwilę... i zgodziliśmy się, że właśnie odpowiedzialność za siebie nawzajem i za związek jako taki jest w małżeństwie na innym poziomie.

I jak przed ślubem zdarzało mi się myśleć „wyprowadzę się i będę mieć to wszystko z głowy”, tak po ślubie to rozwiązanie po prostu nie istnieje.
Nie ma dla mnie w zakresie realnych zagrożeń żadnego, które przekreślałoby automatycznie moje małżeństwo. Skoro przysięgałam, to będę chociaż o nie walczyć.

Odpowiedz
Gość 2010-09-16 o godz. 17:01
0

carol napisał(a):a mnie rozwalilo zdanie
To wszystko powoduje, że w Polsce rocznie przybywa ponad ponad 10 tys. rozwódek i 15 tys. rozwodników, którzy nie przekroczyli 30 roku życia.
jak to mozliwe? zastanawia mnie to bardzo ;)


A czemu? Widać rozpadają się związki, w których mężczyźni są młodsi.

Odpowiedz
Odpowiedz na pytanie